Nu, to kończymy ten odcinek
Pół godziny później byliśmy gotowi do drogi. Niezbędne rzeczy upakowałem po kieszeniach, nie zapominając naturalnie o napełnieniu piersiówki. A właściwie dwóch.
- Idziemy na PKS?
- Nie, Marylciu, mamy do dyspozycji przyjemny fundusz transportowy. Pojedziemy taryfą.
Poszedłem do recepcjonisty i poprosiłem o zamówienie taksiarza. Po kilkunastu minutach czerwony Golf - dwójka jakby ktoś się zastanawiał - zatrzymał się z gracją przed wejściem do hotelu.
- Państwo dokąd? – Nawet uprzejmie zapytał kierowca.
- Do Wetliny, a najlepiej jakoś blisko wodospadu.
- Cholerni miastowi. – Facet mruknął pod nosem.
- Co tam pan brzęczysz? Chcesz zarobić, czy dzwonimy po następnego?
- Coś się pan przesłyszeć musiał. No, wsiadajcie.
Jednak bezczelny typek. Poniekąd go rozumiałem, jaśniepaństwo każą się wozić pod atrakcję turystyczną. Ale, do jasnej Anielki, przecież nie wytrzeźwiałem jeszcze. No i nie mam prawa jazdy.
Dojazd na miejsce nie zajął dużo czasu. Facet prowadził jak wariat. Były momenty, że nawet ja mocniej łapałem się za uchwyt nad drzwiami. A na serpentynach skupiałem się na utrzymaniu treści żołądkowej tam, gdzie jej miejsce. Obyło się mimo wszystko bez wstydu i uiściwszy cztery dychy rachunku wybraliśmy się do wodospadu.
- Marylcia trzyma teraz kciuki.
- A po co?
- Żeby turystów zbyt wielu na miejscu nie było. Psują widok.
- Nu, dobrze, to trzymam.
Po chwili byliśmy na miejscu. Widok był nieziemski. Długie lodowe jęzory zwisały z wypiętrzenia, tworząc labirynt dla wąskich strużek wody, które jakimś cudem jeszcze nie zamarzły. Wszędzie wokół śnieg mienił się w ostrych promieniach słońca. Robiło wrażenie, nie powiem.
- Kapelusz, to jest olśniwające. Nigdy nie widziałam takich cudów. Moment, zdjęci zrobię.
Wyjęła aparat i skacząc po śniegu, starała się dotrzeć możliwie najbliżej wodospadu. Ja stanąłem pod drzewem i zapaliłem papierosa. Niech się dziewczyna nacieszy dowoli. W Mońkach takich rzeczy raczej nie uświadczy. Po obfotografowaniu tego miejsca z chyba każdej możliwej strony poprosiła, żebym zrobił jej zdjęcie na pamiątkę. Co oczywiście wykonałem z przyjemnością. Nawet dziś gdzieś w szpargałach przewija się ta fotka.
Ale ile można gapić się na wodospad. Zebraliśmy się i ruszyliśmy ścieżką w stronę lasu. Na spacer, terminy nas nie gnały. Szliśmy pod rękę rozmawiając niezobowiązująco o głupotach. Z krótkiego spaceru zrobił się godzinny marsz. Nieco się zmęczyłem i zaproponowałem chwilę przerwy. Na łyka i papierosa. Miły postój przerwał nerwowy szept Marylci.
- Kapelusz, tam coś jest.
- Gdzie?
- Nu, w krzakach, tu obok.
Przyjrzałem się uważniej wskazanemu miejscu i zamarłem. Żółtoczarne ślepia patrzyły na nas z zainteresowaniem. Kurwa mać, wilka tu brakowało. Marylcia stanęła za moimi plecami szukając schronienia. Prawdę mówiąc, stanowiłem całkowicie byle jakie schronienie. Jeśli bestia zaatakuje, to może być niewesoło. Nie wyglądał na słabowitego, więc zapewne w okolicy była reszta jego kamratów. A to naprawdę nie napawało optymizmem.
Wymacałem w kieszeni kastet i wsunąłem na rękę. Starałem się wykonywać możliwie najwolniejsze ruchy żeby nie prowokować bestii. Oceniłem jego wagę na jakieś pięćdziesiąt kilo. Zerknąłem kątem oka na Marylcię. Była przerażona.
- Marylciu, jeśli skoczy do walki, spróbuję go przewalić na ziemię. Ty masz wiać jakby cię sam diabeł gonił, rozumiesz? Bez oglądania się, bez przystawania i za żadne skarby nie próbuj mi pomóc. Gnaj co sił do ludzi, niech dzwonią po karetkę. Czy to jest jasne?
- Ali – próbowała negocjować.
- Żadnego ale. Jeżeli jest głodny, to wpadliśmy w niezłe gówno.
Wymiana spojrzeń trwała dobrą chwilę. Wilk zapewne oceniał sens ataku. Ja oceniałem możliwości obrony. Nie wyglądały imponująco. Ale z drugiej strony, chyba wolałem polec w takim starciu niż zarobić kosę pod żebra w jakiejś spelunie. Przynajmniej byłoby spektakularnie.
- Ni rozumiem, nic si ni dzieje.
- To akurat chyba dobrze. Może zawędrował tu przypadkiem. Spróbuj powoli się wycofywać. Ale tak nóżka za nóżką, żadnych gwałtownych ruchów. Trzymaj mnie za bark, tak jak to robisz, ja też będę się cofał.
No to jak panie wilk? Odpuszczamy? Ja nie chcę cię skrzywdzić, nawet trochę, a ty może zapoluj na jakąś czworonożną zwierzynę. Proponowałem w myślach.
Odetchnąłem z ulgą widząc jak zwierzę traci zainteresowanie, prycha i znika w lesie. Ja pierdolę.
- Poszedł. Już po strachu. – Trzęsącymi się rękami próbowałem zapalić papierosa. Nie wychodziło mi zbyt dobrze. Adrenalina jeszcze grała.
- Daj, ja to zrobi. – Wzięła zapalniczkę i podała mi ogień. Sama też zapaliła. – W szpitalu nauczyłam si panować nad latającymi dłońmi, nawet w nerwach.
- Cenna umiejętność – przyznałem. – Może zawrócimy?
- Nigłupi pomysł, całkiem nigłupi.
Nienaturalnie szybkim krokiem wróciliśmy do Wetliny. Weszliśmy do baru na kolejkę czegoś mocniejszego, żeby nie uszczuplać zasobów własnych. No dobrze, to spotkanie nie było w planach, ale wilk na śniegu, między sosnowymi igłami to jednak jest coś do zapamiętania na lata.
- Dawno tak si nie bałam. Co by si stało, jakby jednak skoczył?
- A dałbym mu w mordę i po krzyku – zażartowałem. – A poważnie, to nie wiem. Wiesz, tłuc się z bandziorami to jedno, prosta sprawa. Za to walczyć z kimś, kto żyje bo całkiem profesjonalnie potrafi zabijać, to zupełnie inna historia. Najważniejsze, że nic się nie stało. Teraz masz za to ciekawe wspomnienie do kolekcji.
- Ni pisałam si na takie, ale w pamięci zostani na pewno. Nu, dobra. A co teraz?
- Teraz pojedziemy do Cisnej i wypytamy o tego Bielucha. Z ludźmi to jednak jest znacznie łatwiej.
Na przystanku sprawdziliśmy rozkład. O dziwo, był i nawet wyglądał na aktualny. Rzadko spotykane na bieszczadzkich drogach. Podróż rozklekotanym Autosanem była całkiem przyjemna. Nie ma to jak stare, warczące autobusy pochodzące z czasów, kiedy siedzenia robili wygodne.
Dzień krótki, zaczynało zmierzchać kiedy dotarliśmy do Siekierezady. Ze środka słychać było pijackie okrzyki i przekleństwa. Turystów mało, to lokalne pijaczyny czują się jak ryby w wodzie. Znałem tutejsze obyczaje.
- Wyjątkowo nie przepuszczę Marylci w drzwiach. Stań tu z boku na moment. – Pokazałem jej miejsce przy schodkach i przygotowałem się do gwałtownego szarpnięcia za klamkę.
Otworzyłem z impetem drzwi, jednocześnie zginając się w pół. Refleks mnie nie zawiódł. Pusta szklanka przeleciała nad moją głową i rozbiła się o chodnik. Wyprostowałem się i dziarskim krokiem ruszyłem do środka. Miejscowi uznali, że zdałem test etnograficzno-zręcznościowy i wrócili do swoich spraw. Tylko barman nasłał w eter kurew i pogonił jakiegoś chłopaczka do posprzątania resztek pocisku.
- To tu normalne?
- Tak, poza sezonem, naturalnie. Latem raczej tej gry nie uświadczysz. Pieniądze są niestety ważniejsze do tego folkloru. Tylko w Mońkach nie opowiadaj o tym, bo jak zaczną u Starego Kapsla fruwać kufle w stronę drzwi, to się chłop załamie.
- Nu, racja. I tak mam dużo zszywania co dyżur, więcej ni trzeba.
Podeszliśmy do barmana.
- Lej pan dwa piwa – zamówiłem.
- Dla pani ze sokiem?
Rżałem w duchu jak głupi widząc pełne pogardy spojrzenie Marylci.
- Nie – odpowiedziałem z pełną powagą – dama nie życzy sobie soku, tylko piwo.
Wziąłem pełne kufle i udaliśmy się do sali dla palących. Czyli do tej największej. Właściciel w dupie miał zakazy i salka „bez dymu” to była malutka wydzielona klitka.
Usiedliśmy przy ławie w kącie, plecami do ściany. Grunt to dobre rozpoznanie terenu. A teren był godny podziwu. Bieszczadzkie łajzy w najlepszym wydaniu. Goście mogli mieć po czterdzieści lat albo po sześćdziesiąt, bez różnicy. Na twarzach bez wyjątku malowały się lata pojedynków z promilami i Bieszczadami. Szram, przetrąconych nosów czy źle zrośniętych palców starczyłoby dla województwa mazowieckiego. Mimo kiepskiego wyglądu spojrzenia zachowywali czujne. Nigdy nie było wiadomo kiedy rozkręci się kolejna awantura, trzeba też było być kontrolować otwieranie drzwi. Nie przeszkadzało to jednak w przemysłowej konsumpcji piwa, wina, wódki i czym tam jeszcze dysponował tego dnia lokal. Czułem się jak w domu. Marylcia chyba trochę też bo z rezygnacją kręciła głową.
- Takich samych mamy u nas, takich samych.
- Prawie, Marylciu. Ci tutaj to jednak trochę inna liga. Niby ten sam sport, ale to jednak twardsi zawodnicy.
- Przepiliby naszych?
- E, nie, raczej nie. Ale jakbyś do bijatyki postawiła dziesięciu tutejszych i dziesięciu mończan, to zwycięstwo prawdopodobnie należałoby do Bieszczadników. Są bardziej zaprawieni i doświadczeni.
- No ni wiem.
- Zaufaj mi. Czas znaleźć tego Romana. Zaczekaj chwilę, pójdę zaciągnąć języka i wracam.
Nie protestowała i słusznie. Tu trzeba było grać według określonych reguł. Podszedłem do czterech tęgich facetów rżnących w karty. Rzuciłem paczkę fajek na środek stołu i przysiadłem się. Gra momentalnie się urwała.
- Czego? – Zapytał uprzejmie facet z czterema palcami u obu dłoni.
- Informacji.
- Tu nie, kurwa, punkt turystyczny. Spierdalaj.
Milutko.
- Zwiedzanie chuj mnie obchodzi. Roman Bieluch, znacie?
- No kurwa.
Uznałem to za potwierdzenie.
- Jest szansa, że będzie tu dzisiaj?
- My nie jego matka, zasrańcu. Romek GPSa w dupie nie nosi. Skąd mam wiedzieć?
Lekko się uniosłem jakbym miał odchodzić od stolika i szybkim ruchem trzasnąłem łbem tego barana o ławę. Knajpa zamarła. Wszystkie rozmowy się urwały, a krwiożercze spojrzenia skupiły się na mnie. Jeszcze panowałem nad sytuacją, ale trzeba było działać szybko. Chłopaki poczuli krew. Kurwa, drugi raz dzisiaj staję oko w oko z drapieżnikiem. Tylko teraz było tego trochę więcej.
- Spokojnie, bez nerwów, panowie. Grzecznie o coś zapytałem, kolega najwyraźniej nie pojął dobrych intencji i trochę zrobiło się nieciekawie. Zwady nie szukam, używam tylko argumentów w rozmowie.
Uznali, że mam nie po kolei w głowie. To był sukces. Byli honorowi, więc nie rzuciliby się na mnie masą, a z wariatem najwyraźniej nie mieli ochoty wdawać się w pojedynki. A może po prostu zdobyłem odrobinę szacunku? Kto wie. Wróciłem do przerwanej rozmowy.
- To jeszcze raz, będzie Bieluch na piwku?
- Zarsznę cię. Zobaszysz. – Facetowi gęba spuchła jakby mu ktoś łopatą przyłożył.
- Na imprezę umówimy się innym razem. Przekażcie panu Romanowi, że chciałbym pogadać. Posiedzę jeszcze z piwo lub dwa.
Wstałem od stolika i poprawiłem kapelusz.
- Panie barman – krzyknąłem – dla tych panów po piwie i kolejce. Na mój koszt.
- Się robi.
Wróciłem do Marylci. Nie wyglądała na przeszczęśliwą, ale cóż, chciała podążać za zgubą. A to taka właśnie jest robota.
- Co to właściwi było?
- Negocjacje. Zobaczysz, najdalej za pół godziny Roman będzie siedział naprzeciwko nas. Tylko tutaj już zrobi się groźniej. Schowaj pustą szklankę pod ścianą. O tu w tym kącie. Jeśli zacznie się zadyma, a okoliczności na to wskazują, to właź pod stół. Kufel masz do obrony. W razie potrzeby po prostu przywal w komuś w cymbał.
- Ja mam si bić? Normalny jesteś? – Marylcia nie kryła oburzenia.
- Spokojnie, nikt Marylci nic nie zrobi. To tylko jakby się ktoś nawinął przypadkiem. Pod stołem nic ci nie grozi.
- Miałeś mnie trzymać w bezpiecznym miejscu.
- To będzie najbezpieczniejsze miejsce w całym lokalu. Ława jest na tyle ciężka, że nikt jej nie ruszy. A Marylcia na tyle drobna, że będzie zupełnie dobrze chroniona.
Bez przekonania kręciła głową. Nie spodziewała się takich atrakcji.
Intuicja mnie nie zawiodła. Po kwadransie do naszego stolika przyczłapał starszy facet, który twarz miał zaoraną taką ilością blizn, jakby walczył w każdej wojnie od czasów przekroczenia Alp przez Hannibala. Położyłem na moment rękę na udzie Marylci. Tylko spokojnie i bez nerwów.
- Mówią, ży mie szuka jakiś wymoczek nietutejszy. Ży bitny i pierdolnięty. Wygląda, ży ty.
- Szanowny pan Bieluch, jak przypuszczam?
- Pierdolę szanowny, Roman Bieluch. Czego?
- Szukam kogoś.
- I chuj mie do tego? Jak mi czas zmarnujesz to moży być źle.
- Nie mam zamiaru. – Skinąłem na barmana żeby przyniósł Bieluchowi piwo. – Szybka sprawa. Tonio Wilczypiór mnie tu skierował.
W mętnych oczach węglarza zauważyłem cień zainteresowania. Dosłownie odrobinę.
- Wilczypiór? A tyn kurwiarz ciągle na Połoninie siedzi?
- Niezmiennie, panie Bieluch. Mówił, że jeśli ktokolwiek w okolicy może znać tego, kogo szukam, to tylko pan.
- Chuj mu wy oko.
Opis postaci, jaki przedstawił mi Tonio, nie odbiegał od rzeczywistości. Rzeczywiście, ten facet miał zdrowo przepaloną łepetynę.
- Ale już chuj, mów o co chodzi.
Streściłem mu historię sprzed lat pomijając niepotrzebne w tej chwili fakty. Nie musiał wiedzieć, że chodzi o mordercę kumpla. Lepiej wygląda jeśli nie dorzuca się, że to sprawa osobista. I tak pewnie się domyślał.
- Nie, nie wiem o kogo chodzi. – Mówiąc to oparł się na ławie i zbliżył głowę do mojej twarzy. – Aly lepiej, żebyście stond spierdalali raz dwa.
Wytrzymałem spojrzenie.
- I tak już wychodziliśmy – odparłem i zanim facet z powrotem usiał na dupie, wyjechałem mu z całej siły z dyńki. Idealnie trafiony zachwiał się i poleciał na plecy.
- Marylciu, na nas już czas. Pora wykorzystać element zaskoczenia. Opuszczamy lokal w podskokach.
Rzuciłem na stół stówkę za wypity alkohol i straty moralne barmana. Czym prędzej wynieśliśmy się z Siekierki i zniknęliśmy w mroku nocy.
- Kapelusz, ali czemu go uderzyłeś? Przeciż nic ni wiedział.
- Wiedział, wiedział. Bardzo dobrze wiedział o kogo chodzi. Następnym razem jak go odwiedzimy, rozmowa będzie zupełnie inna. A teraz wracajmy do Ustrzyk. Głodny się robię, napiłbym się.
- Pijemy w pokoju?
- Może da radę zrobić ognisko? Co ty na to?
- Pewni! – Krzyknęła uradowana. – Ognisko w środku bieszczadzkiej nocy po takim dniu? Świetny pomysł.
Złapaliśmy ostatni autobus do Ustrzyk i wróciliśmy realizować ten świetny, jak usłyszeliście, pomysł.